czwartek, 19 marca 2015

Busem Przez Świat: Maroko Trip (część 1)

Póki myśli pełne są barw, wciąż świeże i rozżarzone do czerwoności niczym węgle w piecu.
Wciąż doskonale pamiętam tą chwilę, w której w 2013 roku zrobiłem konkretny krok w kierunku wyprawy East Trip z Busem Przez Świat. To była bardzo dobra decyzja, pewnie lepsza niż każda inna w tamtym okresie, a z podróżniczego punktu widzenia najlepsza w moim życiu – odkrywająca mnie na nowo, wyciągająca kwintesencję tego, czego gdzieś w głębi pragnąłem, a po co wcześniej nie miałem odwagi w stu procentach sięgnąć. Sama wyprawa naprawiła mnie od środka, doświadczyła w pewien magiczny sposób i przegoniła wiszące wówczas nade mną czarne jak smoła chmury. Mogą Ci się wydawać przesadzone te słowa drogi czytelniku, ale tak właśnie było w moim mniemaniu. Tamta jedna chwila przesądziła również nad wydarzeniami w drugiej połowie 2014 roku, gdyż spragniony dalszych przygód postanowiłem wyprawić się do Maroka w Afryce.

Kilka wstępnych słów
Ponownego spotkania z Busem Przez Świat chciałem właściwie od momentu pożegnania Oli i Karola, późną godziną na przystanku autobusowym we Wrocławiu. Później zaś myśli powracały do pamiętnych dwóch tygodni przy wielu okazjach – chwilami zastanawiałem się, czy moi bliscy nie mieli czasami dosyć mojego nieustannego nawiązywania do tamtej podróży. Ale czy to źle? Myślę, że nie. Dzięki temu poznałem, jak ważne to wszystko dla mnie było. Dlatego też bardzo szybko zapragnąłem kolejnych przygód. Na pierwszy ogień poszła odkładana od lat Praga z moimi bliskimi przyjaciółmi. Później zaś Maroko. Moje nowe marzenie nie było jednak łatwe do spełnienia i kolejne tygodnie jedynie oddalały mnie od obranego celu. Kiedy moja droga jednak się przetarła miało być już za późno na wyjazd, lista była zamknięta. Afryka przepadła. Koniec.
Któregoś dnia wróciłem do domu po nocnej zmianie w pracy i nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, przysypiając i budząc się w kółko. Właściwie byłem na pograniczu snu i jawy, kiedy moja komórka piknęła dźwiękiem komunikatora. Zaspany zerknąłem na ekran, aby przeczytać wiadomość od Karola: „hej, zwolniło się właśnie miejsce na Maroko, potwierdzasz na 100 pro? ;)”. Ach te sny... Po kilkudziesięciu minutach otworzyłem nagle oczy, jakby ktoś strzelił mnie z otwartej dłoni w twarz – cholera, to nie był sen! - chwyciłem komórkę, odpisałem i wszystko nagle stało się realne.
Dwa miesiące później wysiadłem z autobusu relacji Gdańsk-Wrocław, na Wrocławskim dworcu PKS, spokojniejszy niż rok wcześniej, oraz zachwycony nadciągającą przygodą. W pierwszej kolejności spotkałem Agnieszkę i Dominikę, dwie wspaniałe dziewczyny, z którymi przez następne półtorej godziny siorbałem kawę, rozmawiając o tym, co nas czeka. Później pojawili się inni: Zośka, Marlena z Jankiem, Piotrek, Bartek, Marcin, Robert, Martyna i Mateusz. Ludzie, z którymi miałem spędzić najbliższe trzy tygodnie w bardzo osobistej atmosferze. Ludzie, którzy okazali się być jakby idealni. Kilka chwil później podjechały busy, kolorowy i czerwony; Ola, Karol i Daniel przywitali się z Ekipą rozentuzjazmowanych współtowarzyszy podróży do Afryki. Zaczęły się czary.


Od czego zacząć?
Kiedy wróciłem do Polski zalała mnie fala pytań „Jak było?”, na które nie potrafiłem w zasadzie odpowiedzieć. Nie ma szybkiego i krótkiego sposobu na podsumowanie wszystkich przeżyć. Mówiłem „świetnie było”, tyle na początek musiało wystarczyć. Później, w moich wypowiedziach był mętlik, chaos nie do opanowania. Podobny problem mam teraz, bo od czego zacząć mam opowieść o tej przygodzie? Od Barcelony? A może mniejszy Strassburg? A może od tego, co wywarło na mnie największe wrażenie? Myślę jednak, że zacznę od czegoś zgoła innego. Od…

Pierwsze wspólne piwo
No tak, piszę ten fragment chyba piąty raz. Miało być o czarnym humorze, miało być o sucharach, później o ludziach ściśniętych w busach, którzy tak szybko się do siebie przyzwyczaili, miało być też o parkingu i pierwszej nocy, o pobudce, o powersongu. Koniec końców metodą prób i błędów, po skasowaniu kilku nieudanych akapitów piszę o piwie w Strassburgu – bo to była pierwsza taka chwila, w której bez pośpiechu, prawie w komplecie usiedliśmy przy stolikach, aby uraczyć się złotym trunkiem. Okolica była piękna. Strassburg, kolorowe, stare uliczki, niebieskie niebo, grzejące słońce. Knajpka znajdowała się niemal u podnóża murów tamtejszej katedry Notre Dame. Rozmowy się ciągnęły jak zwykle: o wszystkim i o niczym. Lecą pierwsze wspólne fotografie, selfie, głupie miny. Na to wszystko jeden z klientów knajpy zaczepia nas i twierdzi, że jego żona jest fotografem i może nam zrobić zdjęcie. Trzeba przyznać, że pani żona wczuła się w rolę – położyła się na bruku i strzeliła nam kilka dobrych zdjęć. To też kocham w życiu: bezinteresownych ludzi, którzy chcą przekazać pozytywną cząstkę siebie.
Później było zwiedzanie katedry, która oczywiście zrobiła wielkie wrażenie z zewnątrz jak i wewnątrz. Piękne rzeźby, najwspanialsze witraże, przez które przedzierały się pokolorowane promienie słoneczne, zapach kadzidła unosił się w powietrzu, a do uszu docierał śpiew chóru. Według mnie najpiękniejszy obiekt sakralny wyjazdu, w którym byłem, a samą atmosferę w tym miejscu pobiła jedynie katedra we Fromborku, bodajże w 2012 roku, gdzie prócz chóru i kadzidła otoczyły mnie dźwięki dochodzące z potężnych organów i poczułem się jakbym był bohaterem jakieś świetnej książki.


Elementem niejako tożsamym z Busem Przez Świat są skaczące fotki. Tradycji trzeba było dopełnić, nadszedł czas na naszą pierwszą grupową, skaczącą fotografię. Spektakl w trzech aktach (fotka, fotka, film), to czysta radość i zabawa dla skaczących, ale również dla widzów. Nie widziałem jeszcze kogoś, kto by się nie uśmiechnął na widok piętnastu osób próbujących podskoczyć w tym samym czasie, robiących przy tym dziwne pozy, miny i wydających jeszcze dziwniejsze odgłosy. Chwilę później obraliśmy kierunek powrotny. Rozmawialiśmy, podziwialiśmy i pewnie ktoś wypowiedział abrakadabra, a może zaklęcie wypowiedziało się samo - znaleźliśmy się na bajkowej uliczce. Tak bajkowej, że pojawił się na niej sam Czerwony-Kapturek-siedemdziesiąt-lat-później. Siwa babcia w czerwonym płaszczyku, z czerwoną torebką w ręku, czysta magia, którą Ola uchwyciła swoim wprawnym okiem na zdjęciu.

fot. Busem Przez Świat



Kolejna część wspomnień w przyszły czwartek o godzinie 18:00. Zapraszam!

Przeczytaj również: Nieplanowana podróż na wschód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ostatnim miesiącu