środa, 11 kwietnia 2012

Szwajcaria, czyli zupełnie inny świat: otwarcie

   Do Szwajcarii miałem okazję wyjechać w czerwcu 2011 roku. Całodniowa podróż była dość wykańczająca, ale zmienny krajobraz dobrze działał na nudę. Jechałem przez Polskę i jej małe miasteczka, niemieckimi autostradami, które z dróg otoczonych betonem, bądź lasem z kolejnymi kilometrami w stronę południa zmieniały się na drogi z widokami tak pięknymi, że momentami ciężko było się skupić na trasie. Wreszcie dotarłem do Szwajcarii i przejścia granicznego, którego spodziewać się nie mogłem...


   Kiedy wjechałem do pewnego miasteczka przygranicznego, według GPS byłem dosłownie o krok od granicy Niemiecko-Szwajcarskiej. Oczywiście przejazd z Polski do Niemiec jest obecnie szybki i łatwy, jeśli chodzi o stanie na granicy, które jeszcze kilka lat temu było nieodłączną częścią każdej wycieczki do naszych sąsiadów, ale gdzieś tam w głębi byłem przygotowany na podobne stanie między UE, anie UE. Stąd też zacząłem się obawiać, że gdzieś popełniłem błąd podczas przygotowywania trasy w nawigacji i ta wyprowadziła mnie w pole - jak to możliwe, że będąc w centrum miasta pani Marzenka twierdzi, iż za 100 metrów przejście graniczne. Nic bardziej mylnego. Przejście graniczne między tymi dwoma państwami z poziomu ulicy znajduje się w mieście Koblenz. Jesteś w mieście, wjeżdżasz na krótką przeprawę przez rzekę i na następnym skrzyżowaniu stoi celnik.


   Dalej droga była pyszna. Sporo tam podjeżdżania i zjeżdżania, dużo tuneli krótkich i niemniej długich, drogi są kręte, a autostrady płatne. Na ulicach trzeba uważać znacznie bardziej niż w Polsce, gdyż tam pieszy ma absolutne pierwszeństwo na przejściu dla pieszych. Toteż, kiedy widzisz, że do przejścia zbliża się pieszy, najlepiej zwolnij, ponieważ jak to powiedział mój wujek, tutaj ludzie nie patrzą, czy coś jedzie - wchodzą na przejście, gdyż mają pierwszeństwo... I tak było faktycznie. Co prawda ludzie jednak patrzeli, czy coś nie jedzie, ale nie zatrzymywali się przy krawężniku, tak jak robimy to my, gdy widzimy, że coś nadjeżdża. Bardziej wyglądało to jak rzut okiem, czy jakieś auto już nie jest na pasach i do przodu.
   Większa ostrożność wynikała nie tylko faktu iż, pieszy ma absolutne pierwszeństwo na przejściu. Na drogach w Szwajcarii jeździ ogrom rowerów i pisząc ogrom, mam faktycznie na myśli OGROM. Takiej ilości rowerzystów i infrastruktury rowerowej nie widziałem jeszcze nigdzie, ale o tym przy okazji kolejnych odcinków.
   Chyba jedynym miejscem, jedyną drogą, na której nie użyczysz obecności rowerzysty jest autostrada, na którą przypadkiem wjechałem po pół godzinie jazdy szwajcarską trasą. Tam obowiązują winiety, a więc nie miałem okazji przejeżdżać przez bramki, jak w Polsce. Gorzej rzecz by się miała, gdyby zatrzymała nas kontrola. Później wujek mi powiedział, że nie musiałem się tego obwiać, gdyż wystarczyło powiedzieć, że jest się turystą i przypadkiem obrało się złą trasę, tudzież winę zrzucić na nawigację, i wszystko zakończyłoby się miłym uśmiechem pana kontrolera - ponoć nie chcą, aby turystom Szwajcaria kojarzyła się z mandatami... no przynajmniej z tak błahych powodów!

   Myślę, że nowy mini-cykl, który zaplanowałem wypuszczać w najbliższym czasie spodoba ci się i chętnie przeczytasz kolejne jego odcinki w każdą środę od ósmej rano. Oczywiście moje spostrzeżenia bardzo mocno ograniczały się w czasie, jednak możesz być pewien, że dałem z siebie wszystko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ostatnim miesiącu