czwartek, 26 marca 2015

Busem Przez Świat: Maroko Trip (część 2)

Po każdym intensywnym dniu podróży przychodzi taka chwila, która przynosi ze sobą pewien rodzaj ulgi. Wreszcie można bez większego pośpiechu usiąść i nie martwić się o to, że zabraknie nam czasu na zobaczenie kolejnej atrakcji. Można wypić trochę alkoholu, odprężyć się, porozmawiać, w rytm pokrzykiwania i szczękania zębami obmyć lodowatą wodą ciało i na końcu błogo usnąć.

W polu kukurydzy i winnica
Z bajki o czerwonym kapturku, o którym pisałem w poprzedniej części, przenieśliśmy się w scenerię kina grozy lat osiemdziesiątych. Kiedy po niemal godzinnym poszukiwaniu miejscówki na obóz wyszedłem z busa, na myśl przyszedł mi tytuł filmu „Dzieci kukurydzy”. Obóz rozbiliśmy w wąskim przesmyku między gęstym lasem, a ogromnym polem bardzo wysokiej kukurydzy. W nocy działo się wiele, a wyobraźnia działała na najwyższych obrotach. Graliśmy w kalambury, śpiewaliśmy, gadaliśmy, jedliśmy, biegaliśmy po polu, straszyliśmy się wzajemnie jakbyśmy na powrót stali się beztroskimi dziećmi.
Nie mniej ciekawie było kolejnej nocy, gdy zmęczeni całodniową podróżą próbowaliśmy wspiąć się busami na pobliską górę. Wąska, bardzo zniszczona uliczka, strome podjazdy, zrujnowany most nad górskim potokiem i trzeba zawracać - nie ma miejsca na rozbicie noclegu . Później idealna polanka, otoczona ze wszystkich stron lasem. Tylko jeden mankament: około dwudziestu uli stojących w równych odstępach na jej środku. Kto ma ochotę zadzierać z takim rojem pszczół o poranku? Chwilę później miejsce znalazło się jakby samo, a stworzone zostało jakby właśnie dla nas. Kolejna polana. Wokół winnica, winorośle porastają całą okolicę. Wszyscy szybko zasypiają. O poranku budzi nas dżdżysta pogoda i widok na zwolna pochłaniane przez mgłę wzgórza, który mnie zachwycił. Okazuje się również, że na krzaczkach pozostało nieco słodkich, czarnych winogron, oszczędzonych przez zbiory. Świetna przekąska na śniadanie.
Dwa kolosy
Strassburg nie był jedyną atrakcją, którą mieliśmy zwiedzić w drodze do Maroka. Czekały nas kolejne piękne miejsca, o których wcześniej czytaliśmy w książce Karola, z pierwszej wyprawy busem na zachód Europy.
Pont du Gard był pierwszy na trasie tego dnia. Dla niezorientowanych – akwedukt. Akwedukt? Też mi atrakcja – możesz pomyśleć. Ale jednak. Monumentalna budowla postawiona ponad dwa tysiące lat temu, o wysokości niemal pięćdziesięciu metrów musiała zrobić na nas wrażenie. Byłem zachwycony. Czegoś zbudowanego przez Imperium Rzymskie nie widzi się codziennie, a tutaj mogłem przejść się po części akweduktu, czyli drodze znajdującej się na jego pierwszym piętrze. Mogłem poczuć pod opuszkami palców jego chropowatą strukturę, mogłem obcować z namacalną historią.
W ruch poszły obiektywy naszych aparatów. Plejada zdjęć grupowych, pojedynczych, głupich min, pozy nie z tej ziemi, podskoki i kilkunastoosobowa makarena (a może to nie była makarena?) z Pont du Gard w tle: znowu staliśmy się obiektem zaciekawienia innych podróżników. No właśnie! Kiedy skaczemy do kolejnego skocznego zdjęcia pod akweduktem, z jego szczytu słyszymy krzyki i nawoływania – grupka młodych ludzi weszła na samą górę i kiwała do turystów znajdujących się u jego podnóża. Decyzja o tym, że i my musimy dostać się na górę zapadła w mgnieniu oka. Wspinaczka pobliskim zboczem góry zawiodła nas niemal na punkt widokowy. Tam zaś roztaczał się nieoczekiwanie piękny krajobraz. Co prawda okazało się, że wejście na górną część akweduktu było odgrodzone, to nie przeszkadzało to w pokonaniu ogrodzenia kilku śmiałkom z naszej Ekipy.


Następnie na mapie podróży pojawiła się Forteca Carcassonne. Zabytkowe miasto warowne pochłonęło mnie całkowicie. Ponieważ powoli zmierzchało, nasza wizyta przebiegała w atmosferze mistycyzmu i romantyzmu. Zalane żółtym światłem, ciche uliczki zmieniały się w gwarne skwery, czy szerokie place otoczone zewsząd murami.


W Carcassonne był też cmentarz, na który dostaliśmy się nieco nielegalnie, gdyż późnym wieczorem okazał się być zamknięty. Kolejna sceneria, która bardziej kojarzyła mi się z filmem grozy, niż miejscem wiecznego spoczynku. Ogromne nagrobki, światła i cienie tańczące na granitowych płytach, oraz owiane ciemnością alejki odgrywały w całym tym cmentarnym spektaklu główną rolę. My zaś zaczarowani, wędrowaliśmy i w całym tym półmroku staraliśmy się dostrzec piękno tego miejsca.

Barcelona
Barcelona była dla mnie dziwna i nie taka, jak miała być - nie wiem nawet jak inaczej określić moje odczucia. Chociaż po części jest to moja wina, gdyż do zwiedzania tego miasta w ogóle się wcześniej nie przygotowałem. Niemniej całe dotychczasowe życie wyobrażałem sobie Barcelonę zupełnie inaczej, aniżeli ją zastałem. Nawet niesamowita Sagrada Família – monumentalna budowla, którą tyle razy widziałem na listach „must see” – wrażenie wywarła na mnie umiarkowane, a i to tylko, i wyłącznie oceniwszy ją z zewnątrz. Wnętrze katedry zawiodło mnie na całej linii, gdyż przypomniało mi bardziej nowoczesny market, nie do końca zagospodarowany hangar, niż obiekt sakralny. Owszem, ogrom Sagrady prawie zapiera dech w piersiach, niektóre jej elementy (szczególnie zaś te najstarsze) zachwycają, ale to nie to, co miało mi rozsadzić głowę.


Do ogrodów Gaudiego nie dotarłem, ponieważ z Zośką i Piotrkiem zrezygnowaliśmy z nich w połowie drogi - może zwyczajnie to nogi nie chciały się dalej wspinać po stromych ulicach, a może po katedrze i ogólnemu wizerunkowi Barcelony nie spodziewałem się niczego więcej. Odłączywszy się od grupy zwiedzaliśmy kolejne ulice Barcelony, odkryliśmy boiska do gry w bule, kosztowaliśmy wyśmienitych szynek parmeńskich i zjedliśmy prawdziwą, pyszną, hiszpańską paellę… przygotowaną przez Chinkę! Wygląda na to, że z Hiszpanami bardzo łatwo się dogadać w sposób niewernbany. Spotkani przez nas tego dnia ludzie byli otwarci, jak choćby kobietka w sklepie z szynkami, która częstowała nas kolejnymi jej gatunkami, uśmiechając się i komentując wszystko we własnym języku.


Pomimo tego całego, zwyczajnie namacalnego piękna, Barcelonę przede wszystkim kojarzył będę z zupełnie innej strony, ze strony uczuć, tej niesamowitej radości ducha, która w nas się pojawiła, kiedy wjeżdżaliśmy do naszego pierwszego dużego miasta tej wielkiej podróży. Z głośników tryskała muzyka, regulator głośności ustawiony był zapewne w pozycji bliskiej maksimum, a wtórowały jej nasze gardła, równie głośno, równie radośnie. Ciało chciało tańczyć, ręce falowały w busie i po za nim. Tak też część ekipy rozpoczęła nową zabawę: kto zbierze więcej przybitych piątek z kierowcami motorów i skuterów. Pisałem już o tym, jacy Hiszpanie są otwarci?

Noc na zboczu
Po wizycie w Barcelonie noclegu szukaliśmy gdzieś opodal krętej drogi biegnącej po zboczu wzgórza, u stóp którego spokojnie falowało morze. Miejscówka odnaleziona została szybko i była praktycznie idealna. Obóz rozbiliśmy na zagospodarowanym zboczu wzgórza, na skraju niewielkiego klifu. Późnym wieczorem, pomiędzy degustowaniem kolejnych hiszpańskich (i nie tylko) napojów wyskokowych udaliśmy się z Piotrkiem i Bartkiem w dół klifu. Tam odkryliśmy zaciszną plażę, oddzieloną od świata skalnym wybrzeżem, o które rozbijał się nadciągający przypływ. Po pół godzinie trzeba było się ewakuować, gdyż napływające morze zaczynało odcinać nam drogę powrotną do obozu. Po za tym rano trzeba było wstać, aby ruszyć w dalszą podróż i kolejny cel wyprawy, jakim był Gibraltar.

"Szaleństwo" fot. Busem Przez Świat

Kolejna część wspomnień w drugiej połowie kwietnia. Zapraszam!

2 komentarze:

  1. Kiedy wreszcie Afryka ja się pytam??? Ile części będzie???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Afryka będzie w 3-4 części. Nie podzieliłem jeszcze tekstu. Z tego samego powodu nie wiem ile finalnie będzie części. Pewnie z 5-6, bo się człowiek trochę rozpisał.
      Pozdrawiam, K.

      Usuń

Najczęściej czytane w ostatnim miesiącu