Po każdym intensywnym dniu podróży przychodzi taka chwila, która przynosi ze sobą pewien rodzaj ulgi. Wreszcie można bez większego pośpiechu usiąść i nie martwić się o to, że zabraknie nam czasu na zobaczenie kolejnej atrakcji. Można wypić trochę alkoholu, odprężyć się, porozmawiać, w rytm pokrzykiwania i szczękania zębami obmyć lodowatą wodą ciało i na końcu błogo usnąć.
W polu kukurydzy i winnica
Z bajki o czerwonym kapturku, o którym pisałem w poprzedniej części, przenieśliśmy się w scenerię kina grozy lat osiemdziesiątych. Kiedy po niemal godzinnym poszukiwaniu miejscówki na obóz wyszedłem z busa, na myśl przyszedł mi tytuł filmu „Dzieci kukurydzy”. Obóz rozbiliśmy w wąskim przesmyku między gęstym lasem, a ogromnym polem bardzo wysokiej kukurydzy. W nocy działo się wiele, a wyobraźnia działała na najwyższych obrotach. Graliśmy w kalambury, śpiewaliśmy, gadaliśmy, jedliśmy, biegaliśmy po polu, straszyliśmy się wzajemnie jakbyśmy na powrót stali się beztroskimi dziećmi.